6
majPrzed wylotem jeszcze jedna niespodzianka
Siedzimy w samolocie … wypełniamy deklaracje Arrival Form Republic of Palau. I odzywa się kapitan …. wybuchł jakiś wulkan w związku z czym trzeba znaleźć inna drogę przelotu. Robią „reroute plan” i obliczają ile paliwa będzie potrzebne do tego „objazdu”. Nie jestem tylko pewny gdzie jest ta „ash cloud” – pilot podał nazwę ale dość niezrozumiała. A wiec znowu opóźnienie. To tylko taka ciekawostka, dla osób, które miały interesujące przeżycia związane z lataniem.
….
Godzinne opóźnienie i jakieś negocjacje/ustalenia w kokpicie. czekamy przeglądając gazety.
Zbliża się lądowanie…
Samolot jest opóźniony nieco ponad godzinę. Lądowanie wybudza wszystkich pasażerów, i widać jak samolot leci dość szybko tuż nad linią drzew.Ale…nie widać lotniska. Ponieważ nie jest to normalne przy zbliżaniu do pasa wielu pasażerów na wszelki wypadek ściska się mocniej pasami i przyciska głowy do foteli. Okazuje się to dobrym pomysłem, ponieważ po kilku sekundach tuż pod podwoziem pojawiają się światła pasa startowego i samolot z dużą siłą w niego uderza. Następnie hamuje całym ciągiem wstecznym oraz ustawieniem skrzydeł. To zrobiło duże wrażenie wrażenie – rzadko spotykane lądowanie. Samolot dojeżdża do końca pasa, zawraca i przejeżdża na początek, gdzie jest skręt do terminala lotniska.
Port lotniczy kameralny, ale dość dobrze zorganizowany. Wysiadamy krótkim pasem i na każdym zakręcie ktoś informuje, że gdzie pasażerowie do Palau powinni skręcić. Część pasażerów leci na Guam, ale nie jesteśmy pewni czy zostali w samolocie czy wysiadali po nas i przeszło do części transferowej.
Odprawa paszportowa przebiega niezwykle szybko. Polskie paszporty nie są tu codziennością, więc urzędnik upewnia się tylko, że mamy bilet powrotny i wbija ładną pieczątkę Republic of Palau z zezwoleniem na pobyt na 30 dni. Pobyt można przedłużyć maksymalnie do 90 dni wpłacając dodatkowe 50 USD.
W międzyczasie próbuję połączyć się z jakąś siecią GSM. Telefon wykrywa dwie, a na lotnisku jest reklama roamingu, więc zakładam, że to się uda bez żadnych komplikacji. Niestety telefon informuje, że sieć odrzuca połączenie. Dopiero później dowiem się na czym polega problem.
Na lotnisku jest sygnał WiFi. To internet prepaid o którym wcześniej czytałem. Na razie nie ma gdzie kupić karty, poza tym chyba można wytrzymać kilka godzin bez dostępu do sieci (ale …trzeba to sprawdzić)
Przechodzimy do sali gdzie odbiera się walizki z pasa i tuż obok są one kontrolowane. Tak jak w Manili tutaj każda walizka jest otwierana i sprawdzana. Każda oprócz naszych. Celnik w białej koszuli (prawdopodobnie wyższy rangą) widząc nasze paszporty „poucza” kolegę w niebieskiej koszuli, że naszych walizek nie trzeba sprawdzać. Pyta, czy to pierwsza wizyta na Palau, czy mamy papierosy, alkohol lub inne zakazane towary, a po odpowiedzi twierdzącej życzy miłego pobytu. Być może to również z powodu tego, że wyglądamy jak typowi niedoświadczeni turyści, a ja robię zdjęcia ścianom 🙂 Brzmi to dziwnie, ale sala przylotów jest dość kolorowa i warto zatrzymać to na zdjęciu.
W holu czeka kilkunastu kierowców z tabliczkami z nazwami hoteli. Jeszcze jedna fotka i witamy się z chłopakiem trzymającym tabliczkę 'Rose Garden Resort’. Na zewnątrz jest przyjemnie ciepło, niezbyt wilgotno, świeże powietrze. Nie ma żadnych insektów, jest czysto i spokojnie.
Kierowca nie mówi zbyt dobrze po angielsku więc ustalamy jedynie, że samolot się spóźnił ponad godzinę – co oczywiście też wiemy, ale prawdopodobnie reagujemy inaczej, bo w Polsce jest dopiero 20, a organizm jeszcze nie przestawił się całkowicie na nowy czas.
Łącznie podróż, licząc od momentu wyjścia z domu, zajęła ok … 38 godzin 🙂 Z naszych wyliczeń wychodziło 28… i próbujemy odnaleźć te dodatkowe 10.
Wyjście z domu przed 6 rano. W Amsterdamie jesteśmy o 9:30. Wylot do Manili o 14. W Przylot o 9:30 rano (w Polsce 2:30, czyli to już 20 godzin). Wylot z Manili o 22:20 (w PL 15:20, 33 godziny). Było 1 godzinne opóźnienie i przylot do Koror ok. 3:30. W Polsce -8 godzin, czyli 19:30. No i dojazd do hotelu ok 30 minut.
Dzięki komfortowemu oczekiwaniu w Manili nie czujemy zmęczenia i zupełnie nie chce nam się spać. Zupełnie inaczej niż dziewczynie w recepcji, która również podkreśla, że jest 4 rano i samolot się spóźnił. Wypełniamy więc tylko kilka rubryk formularza meldunkowego i udajemy się do pokoju.
Pokój znajduje się w domku na najwyższym poziomie. W hotelu jest 24 domki połączone wspólnymi ścianami. Na nasz poziom prowadzi ok 30-40 schodków w górę. Ale warto. To poziom z najlepszym widokiem na zatokę oraz dużym balkonem. Jest urządzony w stylu kolonialnym, na podłodze ładne deski pokryte lakierem. Nie czuć żadnych zapachów, co oznacza, że tutaj problem insektów nie występuje (w Indiach w każdym hotelu czuć było środki przeciwko owadom). Pokój sprawia wrażenie sterylnie czystego. Łazienka również. Upewniamy się czy jest bieżąca ciepła woda i dziękujemy odprowadzającemu nas chłopakowi za asystę.
Pierwsze zdziwienie. Mój research wskazywał, że tutaj powinno się używać wtyczek takich jak w US. A w łazience oraz w pokoju są wtyczki w standardzie UK. Nie zabieraliśmy takiej przejściówki. Więc może pojawić się problem. (wyjaśnienie poniżej – jest też jak w US). Drugie zdziwienie to brak ręczników. A w zasadzie w łazience jest jeden ręcznik, taki mały pod nogi po wyjściu spod prysznica. My nie braliśmy ręczników, ponieważ to hotel o dość dobrym standardzie i ocenach i nie przyszło nam to do głowy. Dopiero na drugi dzień okaże się, że po prostu panie sprzątające zapomniały zostawić. Nas ratuje jeden ręcznik turystyczny, który na wszelki wypadek zapakowaliśmy do walizki podręcznej, aby mieć na wypadek nieprzewidzianego postoju podczas podróży.
Ponieważ zupełnie nie mamy potrzeby snu, sprawdzamy telewizor. Nie ma żadnego kanału, a dodatkowo nie działa pilot. Na drugi dzień ustalimy, że trzeba jeszcze włączyć dekoder telewizji cyfrowej, bo wszystkie kanały nadawane są tutaj w ten sposób. Jest kilkanaście kanałów, głównie Discovery, Animal Planet oraz CNN i BBC. Nie jest źle, chociaż na razie nie planujemy intensywnego korzystania z TV.
Przy łóżku leży książka telefoniczna, a raczej biuletyn reklamowy tutejszej firmy telekomunikacyjnej. Wygląda na to, że podłączenie telefonów, telewizji cyfrowej, sieci komórkowe oraz WiFi to główne osiągnięcie, którym reklamuje się tutejszy prezydent i rząd (co nie jest dziwne, bo Palau nie ma długu zagranicznego, więc być może nie ma innych problemów).
Wracając do GSM. Dopiero po przeczytaniu informacji o tym jak korzystać z modemu i połączenia PPP oraz wyjaśnienia do czego służy telefon (jest komiks w stylu – nie idź do kolegi, wcześniej zadzwoń, czy ma ochotę pograć w baseball) dochodzę do wniosku, że może to problem naszej sieci. Po prostu na Palau nie ma roamingu do krajów europejskich. Można za 45 USD kupić tutejszą kartę SIM i mieć możliwość wykonywania połączeń międzynarodowych, ale na razie nie ma takiej potrzeby i nie sprawdzamy jaka jest cena. Poza tym wszędzie są reklamy 'prepaid international card’ przy pomocy których można dzwonić nawet z automatów i telefonów lokalnych.
Co ciekawe, wszystkie połączenia lokalne są bezpłatne, co okazuje się dość pomocne, kiedy w ciągu dnia potrzebujemy „zamówić” przejazd powrotny do hotelu. Prosimy o wykonanie telefonu z restauracji w której spędzamy czas podczas deszczu i za 20 minut przyjeżdża nasz kierowca.
Wracając do nocnego przyjazdu. Udaje nam się zasnąć przed szóstą. Nie jest to łatwe, bo to już prawie wschód słońca i uaktywniają się … koguty, które są tutaj chyba dość popularne. Poza tym słychać jakieś ptaki z lasu. Ale jednak zasypiamy i budzimy się dopiero po 10:30. Spalibyśmy dłużej, ale w nocy poprosiliśmy o śniadanie ok. godziny 11 i nie chcemy po raz kolejny spóźnić się.
Śniadanie nie jest specjalnie atrakcyjne. Jajecznica, kilka plasterków wędliny, masło, dżem i dwa tosty. Do tego kawa lub herbata. Jesteśmy nieco zawiedzeni brakiem owoców i warzyw, ale postaramy się uzupełnić dietę w niezbędne wartości odżywcze, bo w pokoju jest lodówka i można przechowywać własne jedzenie. Restauracja jest na świeżym powietrzu, pod dachem, ze wspaniałym widokiem na zatokę.
Po śniadaniu i dokończeniu porannej toalety decydujemy się na wyjście do miasta. Jest ładna pogoda. Nie widać słońca, ale czuć, że świeci i opala przez chmury. Nie jest duszno – pogoda jest idealna, prawdopodobnie ok 28 stopni i lekkie podmuchy wiatru.
Za 6 USD zostajemy odwiezieni do centrum miasta. Jest godzina 13 i umawiamy się z kierowcą, że odbierze nas o 18. Chyba, że wcześniej zadzwonimy, co wydaje mu się lepszą opcją.
Odwiedzamy sklep spożywczy. Niestety jesteśmy zaskoczeni ubogim wyborem owoców. Spodziewaliśmy się więcej, ale prawdopodobnie skończy się na pomarańczach i małych żółtych bananach, które w Polsce są prawie niedostępne.
Większość sklepów i towarów wygląda tak jak na zachodnim wybrzeżu USA. Te same marki, płatki, żywność przetworzona. Są nawet gotowe dania do mikrofalówki, a co czytając o Palau i kulturze dość trudno sobie wyobrazić Owoce są również sprowadzane, część z chin lub innych krajów azjatyckich a część z USA. Nawet płatności w kasach i ekspedientki są podobne – przeciągamy kartę, składamy podpis na elektronicznym ekranie i płatność przechodzi bez dodatkowej autoryzacji w banku. Ale tutaj nikt nie pyta o dokument ze zdjęciem. To chyba jedyna różnica.
Odwiedzamy kilka sklepów wzdłuż głównej ulicy. Dochodzimy do wniosku, że raczej nie ma tutaj nic ciekawego. Jest kilkanaście restauracji lub barów, szkoły oraz kawiarenki internetowe lub punkty dostępu do sieci w małych sklepach. Nie ma lokalnych pamiątek, biżuterii lub innych produktów, które nie byłyby masową produkcją. To dziwne, ale może rzeczywiście to miejsce tylko dla nurków. W mieście spotykamy kilka rodzin, które leciały z nami samolotem. Jak widać oni również nie nurkują tego dnia i próbują zająć sobie czymś czas.
Po godzinie 15:30 zaczyna padać. Znajdujemy pierwsze miejsce, w którym jest inaczej niż w USA. To lokalny bar tuż obok głównego centrum handlowego Koror. Widząc, że w ofercie są ciepłe dania z mięczaków (clams) oraz żółwia, postanawiamy spróbować. Całkiem smaczne. A do tego jest szybki internet prepaid. 10 USD za 4 godziny nie wygląda zbyt drogo, chociaż trochę dziwne jest płacenie za dostęp do sieci, który przecież w większości Europy jest dostępny za darmo.
Deszcz przestaje padać po ok 30 minutach. Kontynuujemy spacer, ale szybko stwierdzamy, że nie ma tu zupełnie nic do robienia. Chyba, że ktoś chce iść na masaż, bo w centrum jest kilka punktów reklamujących masaże stóp lub ciała.
Po kolejnych 30 minutach znowu zaczyna padać. Odwiedzamy pocztę, żeby wysłać kartki. Koszt znaczka do polski to nie cały 1 USD. Z wcześniej wyczytanych informacji wynika, że poczta działa tak jak w USA i ma nawet amerykański kod pocztowy. Ciekawe czy kartki są również dostarczane tak szybko jak z USA.
Deszcz pada już do wieczora. Zatrzymujemy się w kolejnym punkcie gdzie jest internet. 1,5 USD za godzinę. Ale łącze jest wyraźnie wolniejsze niż prepaid WiFi. Prosimy więc panią z obsługi, żeby zadzwoniła do hotelu i poprosiła o przysłanie samochodu.
Po 18 jesteśmy w hotelu. Okazuje się, że nawet w naszym domku, położonym najdalej od recepcji, na balkonie jest osiągalny sygnał WiFi. Nawet podczas deszczu. To dobra informacja, ponieważ będzie można utrzymać kontakt ze światem bez konieczności każdorazowego pokonywania kilkudziesięciu schodów i logowania w restauracji.
Na kolejny dzień nie planujemy jeszcze nurkowań. Mamy dość dużo czasu i rozważamy wypożyczenie samochodu i zwiedzenie wysp oraz wizytę w bazie nurkowej w celu ustalenia szczegółów. Nie wiemy czy będzie padać. Prawdopodobnie tego nikt nie wie.
Copyright 2015 by Orpi&Nicdark - All Rights Reserved
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.