28
kwiOpuszczając malownicze miasto Ventura postanowiliśmy się wybrać do jednego z najchętniej i najczęściej odwiedzanego przez turystów z całego świata regionu Ameryki Północnej, jakim jest bez dwóch dań Big Sur. Podróż była długa i wyczerpująca, ponieważ co kilka kilometrów zatrzymywaliśmy się, aby zwiedzać i podziwiać lwy morskie, oraz zapierające dech w piersiach widoki. Zacznijmy, więc od początku, od podstawowych informacji dotyczących Big Sur.
Big Sur jest regionem położonym w Stanie Kalifornia. Jest to słabo zaludniony teren, który oferuje wszystkim przyjeżdżającym niezapomniane doznania zmysłowe i estetyczne. Rejon ten rozciąga się na długości około 158km począwszy od Karmel River a skończywszy na San Carpoforo Creek (a może na odwrót?). Cały rejon jest stosunkowo ubogi, bowiem posiada tylko i wyłącznie kilka baz noclegowych, oraz sklepów, które można policzyć na palcach jednej ręki. Jednak nie chodzi tutaj o centra światowej rozrywki i nieustające imprezy, ale przede wszystkim o piękno krajobrazu, potężne klify, oraz naturalną faunę i florę – to wszystko można zobaczyć na całej rozciągłości Big Sur.
Jadąc autostradą, popularnie zwaną „jedynką” podziwiamy oszałamiające widoki. Cieszymy się, że świeci słońce, gdyż bez niego to wszystko nie było by takie piękne. Dzięki sprzyjającej pogodzie mamy bardzo dobrą widoczność. Wszystkie klifowe wybrzeża z umieszczonymi pomiędzy nimi malowniczymi zatoczkami sprawiają wrażenie miejsca, w którym chciałoby się pozostać już na zawsze, wybudować dom nad morzem i żyć w zgodzie z naturą. Jak to dobrze, że marzenia nie kosztują…
Zatrzymujemy się na poboczu, aby podziwiać mieniące się w świetle słonecznym wody Oceanu, które przybierają kolor od błękitu, turkusu a na głębokiej ciemnej zieleni kończąc. Nasze aparaty w mig wypełniają się dziesiątkami zdjęć. W całym tym pięknie dziewiczych krajobrazów jedynym minusem są silne, porywiste wiatry. Po krótkiej rozmowie z innymi turystami dowiedzieliśmy się, że właśnie te gwałtowne wiatry całkowicie zdmuchnęły zeszłej nocy ich namiot – siła wiatru mówi sama za siebie, gdyż żeby wyrwać całą konstrukcję namiotu, potrzeba naprawdę dużego i silnego podmuchu, a ten wiejący nad wybrzeżami Big Sur taki właśnie jest.
Dojeżdżamy do San Simeon, gdzie na pierwszy plan wysuwa się okazała budowla. Zaciekawieni jej architekturą i historią postanawiamy do niej wejść, oraz porobić sobie kilka pamiętnych zdjęć.
Okazuje się, że owa budowla nazywa się Hearst Castle i jest ona własnością wpływowego magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta. Budowla swoim przepychem przyprawia o dreszcze i nutkę zazdrości, gdyż żaden przeciętny człowiek w całym swoim życiu nie zamieszka w tak okazałym pałacu (nie będzie go stać). Od lokalnych mieszkańców, oraz przewodników dowiedzieliśmy się, że Hearst Castle położony jest aż na 18 850 m2, oraz w swoich przestronnych wnętrzach posiada aż 340 pomieszczeń. Cały budynek jest jednym wielkim molochem, na którym czuwają dziesiątki sprzątaczek, konserwatorów, kucharzy i ogrodników. Swoją drogą ciekawi jesteśmy ile czasu zajmuje domownikom dojście od sypialni do kuchni, czy też z łazienki do salonu. Dla Amerykanów taka budowla to z pewnością również rarytas – w końcu nie co dzień widza oni budynki, które wygląda jak zbudowane w 17 wieku.
Ruszamy w dalszą trasę. Opuszczając Hearst Castle nasze wzroki są ponownie wbite w otaczające i urzekające swoim pięknem krajobrazy. Błogi spokój przerywają nagle niezidentyfikowane odgłosy. Zatrzymujemy się natychmiast i naszym oczom ukazują się wylegujące na skałach lwy morskie. Oczywiście stworzenia te było już nam dane widzieć wcześniej w zoo, ale nigdy wcześniej na wolności. Widok wygrzewających się lwów morskich był na tyle ciekawy, że poświęciliśmy na ich podziwianie dobre 45 minut. Jakże zadziwiającym jest fakt, że zwierzęta te pomimo swoich bardzo dużych rozmiarów poruszają się w tak zwrotnym tempie. Są niedoścignionymi pływakami i ogromnie sympatycznymi zwierzętami. Szkoda tylko, że nie mieliśmy przy sobie żadnej ryby, którą to uraczylibyśmy całą rodzinkę lwów morskich…
Przejechanie całego odcinka regionu, wzdłuż którego rozpościera się Big Sur zajęło nam cały dzień – wszak, co niewielki odstęp drogi zatrzymywaliśmy się, aby podziwiać i zwiedzać malownicze tereny. Następny razem zastanowimy się, czy nie lepiej jednak pojechać autostradą a na Big Sur pojechać na jednodniową wycieczkę z San Francisco – chociaż widoki zostaną w pamięci na długo.
Niestety nie dane nam było zobaczyć zachodzącego słońca, ponieważ nad do tej pory bezchmurne niebo nadciągnęły gęste kłębiaste chmury – a szkoda, gdyż zobaczyć zachód słońca nad tak cudownym widokiem, to dopiero musi być niezapomniane wrażenie. Aczkolwiek przetaczające się przez wzgórza kłęby chmur robią wrażenie – nie zdążyliśmy niestety zrobić zdjęcia – chociaż i tak pewnie nie oddałoby tego co widzieliśmy na żywo.
Podróż powrotna wiedzie drogą, a raczej autostradą CA1 – tak, tą, którą było nam już dane jechać. Jest to droga szybkiego ruchu, która pozwoli nam dotrzeć w szybki sposób do San Francisco bez błądzenia i szukania na mapie naszego miejsca docelowego. Jakie to miłe uczucie poruszać się po równej i prostej drodze. Pomimo zmęczenia nie odczuwamy żadnego dyskomfortu jazdy nie mniej jednak nie przyzwyczajamy się za bardzo, bowiem za kilka dni powrót do Polski, gdzie czekają na nas nierówne, pełne dziur i kolein drogi krajowe. Jednak nie myślimy, co będzie po powrocie do ojczyzny, gdyż przed nami otworem stoi San Francisco.
Copyright 2015 by Orpi&Nicdark - All Rights Reserved
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.